Cześć. Wczoraj wystartowałem w 7. Nocnym Półmaratonie Praskim. W związku z tym, że nagromadziło się całkiem sporo przemyśleń dookoła tego startu, to pozwoliłem sobie podzielić relację z tego biegu na dwie części. Dzisiaj skkładam na ręce czytelników i czytelniczek pierwszą, która traktuje o tym co się działo przed biegiem, a prawdopodobnie jutro pojawi się druga o samym biegu i oraz zawrę tam pewne myśli, które pojawiły się już post factum.
Gdy ostatnich tygodniach myślałem o tym biegu, to start ten wydawał mi się beznadziejnym pomysłem. Nie lubię relacji z biegów, które rozpoczynają się od wyliczania wymówek, albo opowiadania, jakie to życie jest ciężkie. A już szczególnie, gdy finał to rekord życiowy. Zatem jeśli reagujesz, szanowna osobo czytelnicza, alergicznie na tego typu opowiastki, to masz problem, bo to będzie jedna z nich.
Daleko mi do życiowej formy; zarówno subiektywnie nie czuję się mocny, jak i obiektywnie – mierzalne wskaźniki przemawiają za tym, że jestem raczej w dołku. Waga oscyluje w okolicach 78 kg (w życiowej formie ważyłem około 71 kg), treningi tempowe biegam wolniej niż kiedyś (czterysetki pokonuję o jakieś 5 sekund wolniej), nawet garminowy próg tlenowy wynosi 65 (życiówki biegałem mając 71). Do tego wszystkiego warto dołożyć raczej kiepskie samopoczucie psychiczne. Zbierając to wszystko do kupy, wychodzi bardzo słaba dyspozycja biegowa (choć na pewno jest znacznie lepiej niż było w roku ubiegłym, albo na początku tego).
Po analizie czynników w skali makro, warto przyjrzeć się czynnikom mikro, czyli temu, co się działo przez 24 godziny przed startem. A działo się dużo rzeczy, dużo złych rzeczy. Rozpocznijmy od nocy poprzedzającej start – była to turbosłaba noc. Wielokrotnie się budziłem, przespałem niecałe 6h (co dla mnie jest bardzo mało). Po fatalnym śnie obudziłem się nie w sosie. Podróż do Warszawy była spoko, ale próba nadrobienia braku snu nie udała się. Niby trochę pospałem, ale obudziłem się w gorszej kondycji psychofizycznej niż wcześniej. Zameldowanie w hotelu i odbiór pakietu startowego obył się bez problemów. Gdy wyszliśmy z biura zawodów zacząłem sobie myśleć, że tęsknię za czasami, gdy na takie imprezy biegowe jeździłem dobrze przygotowany. Gdy wycieczka do Krakowa albo Warszawy była zwieńczeniem kilku miesięcy solidnych treningów i w trakcie startu docelowego następowała konsumpcja wypracowanej formy. Bardzo często starty te kończyły się mniejszym lub większym rozczarowaniem, ale zawsze towarzyszyła im taka podniosła, ceremonialna wręcz, atmosfera. Po przygotowaniach szedłem na wojnę ze swoimi oczekiwaniami. Tutaj tego brakowało. Wizyta w biurze zawodów była zawodem (hehe). Ten wyjazd był „pusty”. Brakowało tego ładunku emocjonalnego, który za kilka godzin powinien był eksplodować i zrodzić nowego Kubę. Był to po prostu bieg, który miałem zaliczyć i wrócić do domu. Nie byłem wtedy jeszcze świadomy tego, że się przeokropnie mylę.
Ale wróćmy do dnia startu. Kolejnym punktem programu był obiad. W przypadku biegów odbywających się wieczorem, jedzenie jest bardzo problematyczne. Jeśli jest to jakiś krótki bieg, to nie jest to aż tak kłopotliwe, bo można zjeść trochę mniej. Jednakże przed biegami, które trwają ponad godzinę, trzeba zjeść solidnie, ale nie można oczywiście przesadzić. Poszliśmy do knajpy azjatyckiej z nadzieją na spożycie makaronu z warzywami, bo brzmi to jak super pomysł na posiłek przedstartowy. No i w sumie sam zamysł był gites, jednak moje danie mi zaszkodziło. Nie byłem w stanie go dokończyć, bo w pewnym momencie zacząłem mieć mdłości. Wydaje mi się, że źródłem tego była spora ilość liści kolendry, bo to nie pierwsza tego typu sytuacja po kolendrze.
Więc na 4 godziny przed startem byłem niewyspany, miałem mdłości, nie dokończyłem posiłku i nie miałem ochoty tego biec. Powróciliśmy do hotelu i chciałem sobie strzelić drzemkę, która miała odmienić oblicze Kuby, tego Kuby. Niestety żaden duch nie zstąpił, nie zasnąłem, a tu już trzeba było się przebierać i wyruszyć na start. Kolejną małą przeciwnością losu było to, że w pakiecie startowym miałem tylko jedną agrafkę, kolejną przeciwnością losu, tym razem większą, była zmiana organizacji ruchu ze względu na nasz bieg. A zatem dojazd komunikacją miejską pod Stadion Narodowy mocno się skomplikował. Plan był taki, żeby na miejscu zameldować się pół godziny przed startem. Niestety dotarliśmy tam około 20:10-15 (start miał być o 20:30). Zobaczywszy kolejki do toitoiów, wybrałem krzaki. Załatwiając swoje potrzeby fizjologiczne usłyszałem, jak spiker prosił, żeby ustawiać się już powoli w strefach startowych. Świetnie, ja w krzakach, nieprzebrany, nierozgrzany i z plecakiem. Normalnie byłbym mocno poddenerwowany, jednakże uspokajał mnie fakt, że ten start jest po prostu na zaliczenie, bez zbędnego spinania się na wynik.
Przetruchtałem pod depozyt (co było jedyną rozgrzewką), oddałem moje toboły i wyruszyłem na start. Ustawiłem się tam na 6 minut przed wystrzałem startera. Poprawiłem wiązanie butów, które w takich momentach są zawsze źle zawiązane. Zawsze uciskają. Poprawiłem je ponownie. Rozejrzałem się po otaczających mnie współbiegaczach i poczułem lekkie ukłucie zazdrości. Zazdrościłem im ekscytacji, spotkania znajomych i życiówkowego nastawienia. Stałem pośród nich, usłyszałem piknięcie zegarka sygnalizujące, że sygnał GPS został znaleziony i po raz ostatni przemyślałem moją strategię na ten bieg. Do tej pory planowałem ruszyć w tempie 3:35 min/km i zobaczyć, ile to wytrzymam (moje życiówkowe tempo z półmaratonu to 3:39/km). Nie miałem nic do stracenia, bo nie było napinki na rezultat, a nuż Siły Wszechświata będą dla mnie łaskawe, podepnę się pod jakąś grupę i dowiozę to do mety. Ale stojąc kilka metrów przed linią startu, stwierdziłem, że co mi szkodzi i polecę w tempie 3:30/km. To tempo na wynik prawie 3 minuty lepszy niż życiówka, ale jak spadać to z wysokiego konia. Wziąłem więc drabinę, wlazłem na grzbiet tego ogromnego konia, uderzyłem go ostrogami i ruszyłem.
Dodaj komentarz