Od głównego startu jesiennego minął już przeszło tydzień, więc najwyższa pora przyjrzeć się temu, co się tam wydarzyło. A wydarzyło się dużo, pomimo tego, że choć był to maraton, to skończył się po niecałych trzydziestu kilometrach (czyli wychodzi na to, że pytania „Na ile ten maraton?” nie są takie głupie…)

W niedzielę, 3 listopada, wystartowałem w maratonie w Porto. Uważam, że byłem w świetnej dyspozycji i pomimo tego, że trasa zapowiadała się na trudną, to podjęliśmy decyzję z trenerem, że lecimy mocno. Biegu nie ukończyłem, choć (uwaga, spoiler!) na koniec byłem cały i zdrowy. Zastanówmy się zatem, co się tam wydarzyło.
W drugiej części roku skupiliśmy się z Andrzej Witek – Szybciej na biegach asfaltowych. Głównym celem miał być maraton, ale po drodze klasycznie zahaczyliśmy o połówkę (półmaraton jest bardzo dobrym przetarciem i prognostykiem przed głównym startem). W Gliwicach udało się poprawić życiówkę z Półmaratonu Praskiego, pomimo tego, że trasa mojego tegorocznego biegu była raczej trudna. Byłem przekonany, że w Porto czeka mnie równie trudne zadanie. Okazało się, że baaaardzo się pomyliłem, a trasa maratonu mnie pożarła. Przejdźmy do samego biegu.
Pierwsze 17-18 kilometrów po prostu jakoś minęło bez większych historii. Było co prawda często góra-dół, czasami powiało od oceanu, ale biegłem mniej więcej zgodnie z założeniami i jakoś to leciało. Problemy zaczęły się robić nieco później, gdy znad oceanu ruszyliśmy nad rzekę i do podbiegów (oraz zbiegów) dołączył ciągły wiatr w twarz. Wiatr był czymś, czego się najbardziej obawiałem na tej trasie, ale przyznam, że myślałem, że po prostu będzie nieco trudniej niż normalnie. Że pewnie ciutkę zwolnię, ale utrzymam intensywność. Cóż, okazało się, że się bardzo przeliczyłem

Kolejne 11-12 kilometrów to był bieg CIĄGLE pod wiatr. Było to turbo męczące zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Widziałem na zegarku, że każdy kolejny kilometr robię wolniej od celu o kilkanaście sekund, a niestety w przypadku dłuższych biegów te sekundy składają się ostatecznie w minuty I przyjąłbym to wszystko pewnie z pokorą, gdyby nie to, że pomimo zmniejszenia prędkości biegu, to wciąż to tempo mocno mnie męczyło i czułem, że mentalnie z każdym kolejnym kilometrem rozpadam się coraz bardziej. Ostatecznie rozsypałem się na kawałeczki, kiedy piąty kilometr z rzędu zrobiłem powyżej 4 min/km, czyli około 30 sekund wolniej, niż zakładaliśmy.
W trakcie biegu człowiek często marzy o zejściu, i tak też było tym razem. Jednakże w Porto ostateczna decyzja przyszła trochę spontanicznie. Miałem dość tego biegu, tej trasy i w ogóle maratonów. Pomimo tego, że początkowo myślałem, że dobiegnę do nawrotki na trzydziestym kilometrze i zobaczę, jak się biegnie z wiatrem (no bo skoro biegnę w jedną stronę z wiatrem w twarz, to wyszedłem z założenia, że jak trasa zawróci, to w końcu będzie wiało w plecy), to im bliżej tego trzydziestego kilometra byłem, tym bardziej miałem dość.


Za znacznikiem z 29. kilometrem dałem sobie siana i stwierdziłem, że schodzę. I zszedłem. Choć nie będę ukrywał, że zrobiłem to w fatalnym miejscu, bo byłem ponad 10 kilometrów od startu/mety, gdzie czekała Hania. Uznałem, że najsensowniej będzie poprosić Hanię, żeby do mnie dołączyła, bo byłem niemalże w centrum Porto. Ostatecznie i ja, i Ona mieliśmy tyle przygód i kłopotów z dotarciem gdziekolwiek, że trzeba by napisać osobnego posta o tym. W skrócie: gdybym wiedział, że zejście w tym miejscu będzie takie skomplikowane, to chyba bym dotruchtał na metę xD
A wracając do tego mojego DNFa (DNF = Did Not Finish), to są obecnie we mnie dwa wilki. Jeden żałuje zejścia z trasy, bo kryzysy przychodzą i odchodzą. Oprócz tego, takie wymęczenie buduje bardziej jako sportowca niż zrezygnowanie. Ponadto zawsze spoko jest ukończyć maraton, nawet jeśli jest on poniżej oczekiwań.
Z drugiej strony cieszę się z tego DNFa, bo był to mój pierwszy raz i teraz już wiem, jak się człowiek czuje po czymś takim. Dla mnie jest to gorsze uczucie niż po nieudanym biegu. Mam problem z dwiema rzeczami. Po pierwsze, mam taką życiówkę, że jeśli nie wydarzyłaby się jakaś katastrofa, to tak czy siak w niedzielę poprawiłbym swój najlepszy rezultat. A podszedłem do tego maratonu zero-jedynkowo – albo będzie całkowicie po mojemu, albo idę do domu. No to poszedłem do domu. Bez sensu.
Po drugie, mam trochę poczucie, że zachowałem się, jakbym był rekordzistą świata, któremu w trakcie próby poprawienia tego rekordu nie poszło kilka kilometrów. Jako że na takim poziomie margines na nadrobienie straconych sekund niemalże nie istnieje, to schodzę. Tylko że nie próbowałem pobić rekordu świata, a jakieś 2:50 z minutami. Czuję się jak matoł.
Mam nadzieję, że z tej głupiej decyzji wyciągnę dobrą lekcję. Zawsze, gdy w mojej głowie pojawi się pomysł zejścia z trasy, to będę wspominał tę gorycz, którą teraz czuję, i liczę na to, że pomoże mi to mocniej napierać i odsunąć od siebie pomysł DNFowania.
No nic, pierwsze DNFoty za płoty!

Pomimo tego, że start nie wyszedł, to prawda jest taka, że na jesień byłem w życiowej formie. Świadczą o tym nie tylko moje odczucia w trakcie treningów, ale też życiówka na połówce na trudnej trasie. To wszystko nie byłoby zapewne możliwe, gdyby nie współpraca z Andrzej Witek – Szybciej oraz (przede wszystkim) wsparcie Hani – nie tylko w okolicach startu, ale co najważniejsze, na co dzień. Za co z tego miejsca dziękuję!
Dodaj komentarz