Trzy największe tajemnice świata:
TOP 3 – tożsamość Kuby Rozpruwacza
TOP 2 – trójkąt Bermudzki
TOP 1 – moja forma przed startem w XI Szóstka Pogorii.
W niedzielę miałem przyjemność wziąć udział w XI Szóstka Pogorii. Jest to bieg na dystansie, jak sama nazwa wskazuje, pięciu kilometrów. Specyficzność tej imprezy polega na tym, że jest to bieg indywidualny, czyli każdy startuje co 30 sekund. Trasa tego biegu wygląda tak, że mknie się 2,5 km, robi w tył zwrot i sunie 2,5 km do mety.
Piątki to jest ciężka sprawa (chyba, że chodzi o dzień tygodnia), bo jest bardzo mało biegów z atestem na tym dystansie. Jedynym w okolicy jest Bieg Ogniowy w Żorach, ale tam trasa jest ciężka, bo mocno pofałdowana (stamtąd też mam moją poprzednia życiówkę). Drugim jest wspominana wyżej Szóstka Pogorii. Ale tutaj nawrót i start indywidualny utrudniają osiągnięcie dobrego rezultatu (konia z rzędem za bieg na szybkiej trasie na 5 km z atestem!).
Ale wracając – niedzielny start był moim pierwszym od bardzo dawna, który odbył się na jakimś wymiernym dystansie (w ubiegłym roku startowałem tylko biegi przełajowe i w górach) i nie miałem zielonego pojęcia, czego mam spodziewać się po moim organizmie. Niepewność wzmacniał ubiegły rok, w trakcie którego podziało się tak dużo zawirowań, że treningi nie wyglądały tak, jak powinny. Plan na start był prosty – lecieć w pałę do nawrotki, potem jak najmniej zwalniać i liczyć na dobry rezultat. Do tej pory moją życiówką było 16:35 i przed biegiem brałbym wszystko, co byłoby lepszym wynikiem. Myślałem sobie, że fajnie byłoby biec w tempie 3:10 min/km jak najdłużej.
Rano czułem się źle. Byłem głodny, niewyspany i bardzo mi się nie chciało biegać. To dobre znaki przed zawodami, bo wtedy idzie mi lepiej niż gdy jestem wypoczęty i chętny do biegania. Problem ze startem indywidualnym jest taki, że idziesz na start, kiedy chcesz, a nie o jakiejś konkretnej godzinie. Jest to dla mnie o tyle kiepskie, że efektem jest jak najdłuższe odkładanie momentu startu xD Wszak lepiej jak najbardziej odłożyć czekające mnie katusze.
No, ale skoro zapłaciłem za start i przyjechałem na Pogorię, to głupio byłoby teraz nie pobiec. Zrobiłem krótką rozgrzewkę, zdjąłem bluzę, stanąłem na starcie, odczekałem kilkanaście sekund i ruszyłem. Biegło mi się spoko. Jestem bardzo zły w „czuciu” tempa i rezultatem jest zwykle zbyt szybkie rozpoczęcie biegu (dotyczy to też treningów, zwykle pierwsze interwały idą za mocno). Czy tym razem było inaczej? Otóż nie. Pierwszy kilometr pokonałem w 3:01, czyli zdecydowanie zbyt szybko. Na pierwszym kilometrze pomyślałem sobie też, że na rozgrzewce nie zrobiłem skipów. Muszę sobie gdzieś zapisać, żeby przed następnym startem zrobić skipy.
Drugi kilometr był taki jak mi się marzyło czyli 3:10. Niestety wysiłek był coraz bardziej odczuwalny i z tęsknotą spoglądałem do przodu w poszukiwaniu upragnionego nawrotu. Na trzecim kilometrze zegarek piknął mi z czasem 3:18, co było też najwolniejszym międzyczasem w dniu wczorajszym – efekt wytrącenia pędu na nawrocie. Biegło mi się coraz gorzej i jedyne co mnie pocieszało to fakt, że już większość wysiłku za mną. Przedostatni kilometr pokonałem w 3:15 i wiedziałem, że nie dam rady połamać 16 minut. Z jednej strony zrobiło mi się przykro, ale z drugiej czułem się już tak źle, że wynik był mi całkowicie obojętny i chciałem już wbiec na metę.
Bieganie szybciej mija, gdy dystans w głowie dzieli się na krótsze fragmenty i odnosi się je do czegoś, co jest nam znane. Jedną z takich rzeczy jest dla mnie okrążenie na stadionie. I to okrążenie (a właściwie dwa) pojawiło mi się w głowie, gdy spojrzałem na zegarek i zobaczyłem, ze zostało mi 800 metrów do mety. Prawie kilometr do mety to bardzo daleko, ale dwa okrążenia na stadionie? Do zrobienia. Ruszyłem więc dzielnie i biegłem, i biegłem, i biegłem. Miałem wrażenie, że przebiegłem już ze 3 minuty i powinienem być na mecie. Spojrzałem ponownie na zegarek i zobaczyłem, że zostało mi jeszcze 700 metrów xD Każdy kolejny krok to była męczarnia i walka z samym sobą, żeby nie spoglądać na zegarek, bo to tylko utrudnia sprawę. Dojrzałem w końcu w oddali metę. Wykrzesałem z siebie resztkę mocy i doczłapałem do mety. 16:02 – tyle wynosi od wczoraj moja życiówka na 5 kilometrów. Wynik ten pozwolił mi zająć drugie miejsce (na podium oprócz mnie stanęli Rafał Formicki i Andrzej Nowak, chociaż formalnie Rafał nie stanął, bo go obowiązki służbowe wzywały).

Uważam, że jest to stosunkowo trudny bieg z trzech powodów – nawrotka, samotny start i przechodnie/rowerzyści/psy na trasie. Biorąc pod uwagę to wszystko, poprawienie życiówki o ponad pół minuty jest jakimś tam sukcesem.
Fajnie było ponownie wziąć udział w większej imprezie biegowej i spotkać kilka znajomych twarzy. Mam nadzieję, że ludzie będą się szczepić i zachowywać rygor sanitarny, dzięki czemu biegi masowe ponownie będą odbywały się… masowo.
Do zobaczenia, a ja ruszam z robotą maratońską, bo Maraton Warszawski sam się nie przebiegnie. A szkoda.
Dodaj komentarz