Tatra SkyMarathon, w którym miałem wystartować 17 sierpnia został odwołany przez burzę, więc zrobiło mi się okienko na relację z lipcowego Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich, a konkretniej to z Golden Mountains Trail (33 km), w którym miałem przyjemność wystąpić. Chociaż sam bieg do przyjemności raczej nie należał.
Trochę bałem się tego biegu i to nie tylko w tym roku, ale również w poprzednim (ostatecznie wtedy nie wystartowałem ze względu na uraz). Nie obawiałem się dystansu, przewyższeń czy też trudności trasy, ale po prostu pogody, bo z doświadczenia wiem, że fatalnie znoszę upały. Im bliżej startu, tym coraz większą miałem nadzieję na ulewy i przełamanie gorąca, które kłębiło się i pożerało Polskę na początku lipca. No niestety, upał nie został pogoniony przez deszcz, więc lekko nie było.

Pierwsze piętnaście kilometrów było spoko. Bieg rozpoczęliśmy od około dwuipółkilometrowego łapania wysokości, żeby z 450 m n.p.m. wskoczyć na okolice 750. Kolejny odcinek liczył 7,5 km i jego trudność polegała na częstym zmianie tempa i rytmu, bo właściwie na całej jego długości podbiegi płynnie przechodziły w zbiegi (i odwrotnie). Całość została zakończona zbiegiem do punktu odżywczego, który mieścił się tuż przed dziesiątym kilometrem. Do tego momentu szło mi całkiem dobrze. Zajmowałem piętnaste miejsce, a przebieg rywalizacji wyglądał całkiem klasycznie jak na mnie – zyskiwałem na podbiegach i traciłem na zbiegach Na punkcie odżywczym uzupełniłem płyny w softflaskach, dałem szybkiego buziaka Hani i ruszyłem na fragment trasy, który mnie najbardziej ekscytował – pięciokilometrowe zdobywanie wysokości (z 600 m n.p.m. musieliśmy wzbić się na 1073).
Wspinaczka rozpoczęła się od podbiegu po stoku. Nachylenie nie było kosmiczne, więc udało się utrzymać krok biegowy, ale wszystko utrudniał fakt, że byliśmy całkowicie odkryci przed słońcem. Po zdobyciu 800 m n.p.m. trasa na szczęście zaczęła prowadzić lasem, więc udało się złapać trochę wytchnienia od skwaru. Czułem jednak narastające przegrzanie organizmu, piłem coraz więcej płynów, no i zaczęły się pojawiać problemy z przyjmowaniem żeli. Stopniowo do tego wszystkiego dołączyły problemy z jelitami i żołądkiem.
Po zdobyciu najwyższego punktu (był to piętnasty kilometr) na trasie rozpoczął się zbieg do drugiego punktu odżywczego (okolice dwudziestego czwartego kilometra). To był dla mnie bardzo trudny fragment. Kilka razy myślałem o tym, że gdyby nie to, że i tak muszę dotrzeć z powrotem do Lądka, to zszedłbym z trasy. Czułem, że jestem całkowicie przegrzany przez upał, a oprócz tego w pewnym momencie skończyło mi się już picie i z upragnieniem (sic!) wyglądałem następnego punktu, gdzie będę mógł uzupełnić braki. Traciłem coraz więcej do innych zawodników i na punkcie odżywczym zameldowałem się na dwudziestej pozycji.
Chwilę za punktem zbiegłem w krzaki, bo niestety jelita i żołądek coraz bardziej wariowały. Po pozbyciu się części balastu poczułem ulgę, ale była ona niestety chwilowa. Żar lejący się z nieba sprawił, że właściwie wszystkie płyny, które uzupełniłem na punkcie odżywczym, wypiłem na kolejnych 2-3 kilometrach. Na tym etapie myślałem już tylko i wyłącznie o dotarciu do mety. A przede mną było jeszcze 9 kilometrów – w tym 4 km pod górkę, 3 km jako takie płaskie i 2 km w dół.
Końcówka biegu nie obfitowała w spektakularne wydarzenia. Po prostu dotarłem na metę. Czas, który uzyskałem to 3 godziny i 30 minut. Zająłem 28. miejsce. Mocno poniżej oczekiwań, bo liczyłem na wynik w okolicach 3:15-3:20 oraz na pozycję ~15. Niestety ten start zweryfikował mnie pod kątem tolerancji na upał. Znoszę takie warunki znacznie gorzej niż inni i jest to dla mnie wskazówka, żeby unikać startów, w których ciepło może grać pierwsze skrzypce. Natomiast bardzo podobał mi się ten bieg pod kątem rywalizacji. Jako, że było to najmocniej obsadzone wydarzenie górskie, w jakim brałem udział, to rywalizacja wymagała ciągłej koncentracji. W większości biegów na niższym poziomie sportowym, stawka raczej klaruje się w połowie dystansu. Druga część to już samotny bieg do mety. Tutaj było nieco inaczej, każde lżejsze odpuszczenie oznaczało, że byłem wyprzedzany przez kilka osób. Spodobało mi się to, bo wymagało to ode mnie większego napierania.


Jako, że piszę tę relację ponad miesiąc po starcie, to skorzystam z przywileju napisania o moim samopoczuciu i regeneracji po. Po biegu najgorzej czułem się kwestiach jelitowo-żołądkowych. Są ludzie, którzy po znalezieniu się w jakimś budynku/pomieszczeniu, rozglądają się za wyjściem ewakuacyjnym, żeby w chwili katastrofy wiedzieć, którędy mogą spieprzać. Ja mam podobnie po niektórych biegach. Tylko, że zamiast za wyjściem ewakuacyjnym, szukam w razie czego toalety. Poza żołądkiem czułem się dobrze, a w kolejnych dniach byłem właściwie od razu gotowy do treningów. Niestety ta świeżość oznaczała, że nie dałem z siebie wszystkiego w trakcie rywalizacji. Nie udało mi się bardziej wypruć, bo zablokował mnie upał. Byłem zmęczony „ogólnie”, ale mięśniowo czułem się całkowicie normalnie. Bardziej wyjechany bywam po niektórych mocniejszych treningach w górach.
No nic, kiepskie starty się zdarzają (i to w sumie częściej niż dobre ). Za to zdecydowanie sam wyjazd na Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich po raz kolejny mogę zaliczyć do bardzo udanych. Chętnie wpadnę tam w przyszłym roku, ale może wybiorę bieg, w którym będę nieco mniej wystawiony na upał
Dodaj komentarz