W oczekiwaniu na zmęczenie – Wielka Prehyba 2025

W oczekiwaniu na zmęczenie – Wielka Prehyba 2025

Pieniny Ultra Trail

Moja tegoroczna wizyta w Szczawnicy na Pieniny Ultra Trail była wyjątkowa. W 2023 i 2024 wystartowałem na trasie Żwawych Wierchów (33 km, 1600 m przewyższeń), a w tym postanowiłem się nieco wydłużyć i powalczyć z Wielką Prehybą (44 km, 2060 m up). Był to mój pierwszy maraton górski i najdłuższy bieg do tej pory (zarówno pod kątem dystansu, jak i czasu wysiłku).

Z Pieniny Ultra Trail łączy mnie sympatyczna relacja. To tutaj w 2023 roku zadebiutowałem w biegu górskim (okej, jest to lekkie kłamstwo, bo w 2019 zaliczyłem Bieg Rokity, ale był to tylko przerywnik w startach ulicznych. W rzeczonym 2023 podjąłem decyzję o lekkiej zmianie kursu i przyłożeniu większej wagi do biegów górskich). Rok później udało mi się poprawić wynik z debiutu o przeszło 30 minut. Tym razem chciałem się zmierzyć z większym wyzwaniem.

Od kilku lat w Szczawnicy odbywają się Mistrzostwa Polski w biegach górskich na kilku dystansach – vertical, mountain classic i short trail. Jednym z nich (short trail) jest właśnie Wielka Prehyba. Tegoroczne Mistrzostwa Polski zapowiadały się ponadprzeciętnie interesująco, bo akces zadeklarowała zdecydowana większość polskiej czołówki (gdzieś mi mignęło, że jeśli chodzi o mężczyzn, to spośród najlepszej trzydziestki w kraju, wystartować miało ponad dwadzieścia osób). Zapowiadało się więc mocne ściganie.

fot. Hanna Wieczorek (https://www.instagram.com/wieczorkowa_pora)

Plany i oczekiwania

Nie miałem dużych oczekiwań względem tego biegu. Tak jak wspominałem – miał to być mój najdłuższy start do tej pory i nastawiłem się bardziej na zdobywanie doświadczenia, niż na Wielkie Wyczyny Sportowe. Zakładałem, że najprawdopodobniej uda mi się uzyskać wynik w okolicach 4-4:30h. Przy tak mocnej stawce, miałem w głowie to, że zajęcie miejsca w TOP 50 będzie raczej dobrym wynikiem. Z kolei RateMyTrail sugerował, że będzie to bardziej 4:25-4:30 i zajmę okolice 70. miejsca.

Jeśli chodzi o plan na bieg, to był on raczej prosty. Lecieć na spokojnie i zobaczyć, co mój organizm powie na taki długi dystans. Nie zważać na innych zawodników, trzymać swoją intensywność, jeść i pić. Kilka tygodni przed startem, Zosia Piotrowicz (biteofsport.pl) przygotowała mi plan żywieniowy na ten bieg. Założenie było, żebym spożywał około 70 gramów węglowodanów na godzinę.

Oprócz uporządkowania tego, co i kiedy jem oraz piję, ustaliliśmy z Zosią, że dokonamy pewną zmianę w moim podejściu do wyposażenia i punktów odżywczych. Do tej pory zwykle brałem wszystko, co potrzebowałem do plecaka i tachałem przez cały bieg. Skutkowało to na ogół tym, że w bukłaku miałem dwa litry izotonika, a w dwóch softlaskach po pół litrze wody. Czyli musiałem przez parę godzin nieść ze sobą około 3 kilogramy płynów. Trochę bez sensu.

W Pieninach na starcie miałem, ze sobą 500 ml izotonika oraz 250 ml wody. Oprócz tego w plecaku miałem drugi półlitrowy softflask, w którym miałem nasypany izotonik w proszku, który miałem rozrobić na trzecim punkcie. W kieszeni miałem też trzecią porcję izotonika w woreczku strunowym – do wykorzystania na drugim punkcie odżywczym. Tym sposobem zamiast ruszyć z 3 kilogramami balastu, miałem ze sobą tylko 750 gramów.

Złe miłego początki

Do Szczawnicy (czy raczej do Sromowców Niżnych gdzie mieliśmy nocleg) wyruszliśmy z Katowic nieco wcześniej niż zwykle. Plan był taki, żeby ogarnąć się przed biegiem na spokojnie. Oprócz tego był to pierwszy wyjazd na bieg z Tajfunem, więc trzeba było wliczyć czas na przerwy w podróży i w ogóle na robienie wszystkiego nieco wolniej niż zazwyczaj.

Cóż, okazało się, że plany to jedno, ale rzeczywistość ma dla nas (i reszty biegaczy) przygotowaną niespodziankę. Okazało się, że jedyna droga wjazdowa do Szczawnicy jest w remoncie i obowiązuje tam ruch wahadłowy. Gdy doda się do tego nalot biegaczy z całego kraju, to wychodzi komunikacyjna katastrofa. Z naszego noclegu do biura zawodów było około 30 minut samochodem, ale droga zajęła nam ponad dwie godziny (a powrót półtorej). Zatem odebranie pakietu, jedzenie pizzy i powrót na miejsce spanka, upłynęło w mocno nerwowej atmosferze (wspominałem coś o tym, że wyjechaliśmy wcześniej, żeby ogarnąć się na spokojnie?).

Gdzie ten punkt odżywczy?

Nerwowy wieczór zakończył się dosyć późno (z tego miejsca należą się podziękowania dla Hani, której wieczór zakończył się jeszcze później, bo podjęła się usmażenia mi naleśników na rano), więc snu zakosztowałem niewiele, natomiast rano czułem się całkiem wporzo. Nic mi nie zalegało na żołądku, w głowie miałem raczej luz, fizycznie mogłoby być lepiej, ale było spoko. Oprócz tego udało się całkiem szybko wjechać do Szczawnicy i znaleźć miejsce parkingowe. Po kilkunastominutowej rozgrzewce ruszyłem na start.

fot. Hanna Wieczorek (https://www.instagram.com/wieczorkowa_pora)

Ruszyłem spokojnie. Pierwsze trzy kilometry trasy w Pieninach to przyjemny asfalt, który się wije delikatnie pod górkę. Może to być zdradliwe i łatwo się za bardzo podpalić (a co za tym idzie spalić), dlatego trzeba zachować chłodną głowę. Kolejne 10 kilometrów to spokojne zdobywanie wysokości aż do schroniska na Przehybie. Biegłem bardzo spokojnie, jadłem i piłem. Trasa była w dużej mierze spowita mgłą, a gdzieniegdzie pojawiało się błoto po ulewie z dnia poprzedniego.

Nieco się zdziwiłem, że minąłem już dziesięć kilometrów, a punktu odżywczego na dziewiątym kilometrze ani widu ani słychu. Po dogłębnej analizie numeru startowego, na którym wydrukowany jest profil trasy, zagadka dosyć szybko się rozwiązała – na dziewiątym kilometrze nie ma żadnego punktu odżywczego. Jest pięć kilometrów później.

Gdy w końcu udało mi się dotrzeć do punktu, czekała mnie krótka przerwa, bo musiałem uzupełnić bidony. Z plecaka wyjąłem woreczek strunowy z izotonikiem, przesypałem do flaska i całość zalałem wodą. Do drugiego poszła sama woda. Wszystko to zajęło mi niecałe 3 minuty.

To zawody czy trening?

Po pit stopie ruszyłem dalej spokojnym tempem. Kolejne kilometry to jest bieg bez wielkiej historii. Dreptałem i miałem z tyłu głowy obawę, że biegnę za lekko. Co chwilę wydawało mi się, że biegnę niewiele mocniej niż w trakcie treningu. Powtarzałem sobie wtedy jedną z najcenniejszych rad trenera – w górach ma mnie męczyć czas wysiłku, a nie intensywność. Biegłem więc dalej swoje i czekałem, aż zmęczenie skorzysta z zaproszenia i samo do mnie przyjdzie z biegiem czasu.

O tym, że intensywność nie była zabójcza świadczy to, że udało mi się nagrać kilka króciutkich wiadomości głosowych do Hani, w których trochę relacjonowałem przebieg wydarzeń. Oprócz roli sprawozdawczej, traktowałem to trochę jako moje notatki z biegu oraz tempomat, który pomagał mi utrzymać spokojne tempo. Cały czas czułem się, jakbym biegł nieco mocniejszy trening.

fot. Dariusz Boroń (https://www.instagram.com/dariuszboron.gorywbiegu)

Ok, jednak zawody

Pierwsze objawy zmęczenia pojawiły się za dwudziestym kilometrem. Nie były w żaden sposób alarmujące, ale powoli zacząłem odczuwać wysiłek mięśniowy. Wydolnościowo było luźniutko, żołądkowo było super, jedyne co zaczynało doskwierać, to zmęczone mięśnie. Drugi punkt odżywczy (na dwudziestym piątym kilometrze) ogarnąłem szybciej niż pierwszy. Kolejna porcja izotonika czekała na zalanie w softflasku w plecaku. Do drugiego flaska powędrowała woda. Minęło troszkę powyżej minuty i mogłem ruszać dalej.

Większość przewyższeń miałem już za sobą. To co było przede mną to stopniowe gubienie wysokości w kierunku Szczawnicy i kilka hopek góra-dół. Dookoła zaczynało się robić coraz ładniej i przyjemniej. Ustępowała mgła i zaczynało się robić coraz cieplej. W pewnym momencie pojawił się nawet lekki strach, żeby temperatura nie wzrosła za bardzo, bo raczej fatalnie znosiłem upały.

Często na biegch górskich jest taki moment, że szlaki górskie zaczynają ożywać. Po porannym chłodzie i mgle nie ma już śladu, a na szlakach pojawiają się już nie tylko uczestnicy biegu, ale też spacerujący turyści. To była właśnie ta chwila.

Z każdym kilometrem coraz bardziej czułem trudy biegu i powoli pojawiało się zmęczenie, którego się spodziewałem. Zastanawiałem się nawet, czy nie przyszło za wcześnie. Starałem się dalej biec swoje.

fot. Dominika Rakszewska (https://www.instagram.com/dominika.rakszewska.photo)

Ostatnia prosta (no, i pare zębów do wyłamania)

Ostatni punkt odżywczy (który jest usytuowany przy schronisku pod Durbaszką) ogarnąłem najszybciej, bo do flasków powędrowała tylko woda. Ze względu na narastającą temperaturę i fakt, że końcówka biegu będzie prowadziła odsłoniętym grzbietem, pozwoliłem sobie zabrać trochę więcej wody niż początkowo było zaplanowane.

Punkt ten był też dla mnie pewnym kamieniem milowym. Do mety zostało około ośmiu-dziewięciu kilometrów, które bardzo dobrze znałem i które dały mi solidnie popalić dwa lata wcześniej. Tym razem czułem się świetnie.

Charakterystyka tego ostatniego fragmentu jest zwodnicza. Z jednej strony biegnie się już właściwie w dół do Szczawnicy, z drugiej jednak na profilu wysokościowym jest kilka „zębów” (miejsc, gdzie najpierw biegnie się mocno do góry, a za chwilę mocno w dół), które trzeba wyłamać, żeby Cię nie pogryzły.

Najlepszy punkt do kibicowania

W trakcie mojego biegu co jakiś czas mijałem się z czołówką kobiet. Czasami którąś z zawodniczek ja wyprzedziłem, za chwilę inna zostawiła mnie za plecami. Najwięcej traciłem na punktach odżywczych, gdzie zawodniczki walczące o najwyższe lokaty miały swój support (osoby, które podawały im już napełnione bidony) i traciłem całą przewagę, którą udało mi się wypracować.

Na ostatnim punkcie odżywczym dogoniła mnie Kasia Solińska, która zajmowała trzecią pozycję wśród kobiet. Na podbiegach udawało mi się ją doganiać, ale uciekała mi na zbiegach. Po kilku kilometrach zauważyłem, że zaraz za mną biegnie Misia Witowska, która raz po raz próbowała atakować Kasię i wyszarpać jej medal. Uświadomiłem sobie, że chyba mam właśnie najlepszy punkt do kibicowania ze wszystkich osób śledzących rywalizację w Mistrzostwach Polski. Właśnie mogę sobie popatrzeć na walkę o medal. Zacząłem kibicować, trochę zapomniałem, że ja też w sumie uczestniczę w tym biegu i złapałem jakieś takie dobre flow. Nogi same niosły i (prawie) w ogóle nie czułem zmęczenia.

Na ile kilometrów ten maraton?

Oczywiście takie nieświadome dofrunięcie do mety byłoby zbyt piękne i tak jak wydolnościowo wciąż było wspaniale, tak mięśniowo czułem, że moje nogi to coraz większy gruz. Ostatnie dwa kilometry to już była straszna męczarnia pod tym kątem i radość ze zbliżającego się końca biegu. Po cichu liczyłem, że uda mi się ten bieg zrobić poniżej czterech godzin. Nie udało się, ale za to dystans maratonu (42 km i 195 m) pokonałem w około 3 godziny i 55 minut. Fajnie było znaleźć jakieś pocieszenie, ale do mety zostały jeszcze niecałe 2 kilometry…

Metę przeciąłem z czasem 4:03:48 i zająłem trzydzieste miejsce. Czyli o ponad dwadzieścia minut i czterdzieści pozycji lepiej niż sugerował pan RateMyTrail

fot. Hanna Wieczorek (https://www.instagram.com/wieczorkowa_pora)

Rachunek zysków i strat

To był prawdopodobnie mój najlepszy dotychczasowy bieg górski. Sam wynik może nie należy do moich szczytów marzeń, ale jeśli chodzi realizację planu i zarządzanie energią, to wyszło właściwie wzorowo.

Często ludzie pytają, o czym myślę, gdy biegnę tyle godzin i czy mi się nie nudzi. Prawda jest taka, że w przypadku zawodów w głowie mam dziesiątki mikrozadań do wykonania i to na nich skupiam swoje myśli. Nie myślę o tym, że muszę przebiec 44 km, tylko o tym, że najbliższe trzy kilometry wyglądają tak i tak, albo o tym, że teraz czeka mnie kilometrowy podbieg i chcę go pokonać w mocniejszym tempie. Albo myślę o tym, że za kilometr czeka mnie punkt odżywczy, na którym muszę uzupełnić softflaski.

Właściwie wszystkie mikrozadania wykonałem na Wielkiej Prehybie tak, jak sobie założyłem.

Oczywiście jest kilka rzeczy, które wymagają poprawy. Na przykład straciłem ponad 5 minut na punktach odżywczych. Najgorszy był pierwszy, na którym izotonik musiałem przesypać z woreczka strunowego. Teraz wiem, że muszę wziąć dodatkowy softflask, wsypać do niego proszek przed biegiem, a na punkcie wlać tam tylko wodę. Tak zrobiłem na drugim punkcie i zajęło mi to znacznie mniej czasu.

Kolejną rzeczą, którą można łatwo poprawić jest sen. Bardzo rzadko kiedy udaje mi się spać przed biegiem dłużej niż sześć godzin i jest to coś, co na pewno bardziej utrudnia niż pomaga w trakcie wysiłku następnego dnia. Trzeba to ogarnąć.

W trakcie biegu wielokrotnie obawiałem się, że biegnę zbyt lekko. Analiza biegu pokazuje, że obrałem świetną taktykę. Dystans od ostatniego punktu odżywczego do mety, udało mi się pokonać o 43 sekundy szybciej niż rok temu. Wtedy w nogach miałem już 25 kilometrów, a w tym 35…

Wszystkie statystyki znajdziecie oczywiście na mojej Stravie.

Podziękowania

Na pewno nie udało by się nabiegać tego wszystkiego bez pomocy kilku osób. Są to między innymi trener Andrzej Witek, który świetnie przygotował mnie do tego biegu oraz Zosia Piotrowicz bez której planu żywieniowego było by znaaaaaaaaaaacznie trudniej.

Ale przede wszystkim podziękowania należą się Hani, której zasługi to nie tylko pomoc około startowa (takie jak bycie kierowczynią, naleśnikową kucharką czy wspieraczką psychiczną), ale też (i chyba przede wszystkim xD) współtrenowanie ze mną na codzień. Nie biegamy razem, ale mam wrażenie, że to właśnie ona jest moją prawdziwą towarzyszką treningową. Gdy ja cisnę kolejne kilometry albo dochodzę do siebie po długim wybieganiu, to ona ogarnia cały domowy rozgardiasz. I choć nie staje ze mną na linii startu, to wiem, że jest ze mną na każdym etapie tej biegowej przygody – kibicuje, wspiera, wierzy we mnie czasem bardziej niż ja sam. Dzięki :*

Co dalej?

To był mój pierwszy start w górach w tym roku. Mam nadzieję, że po tak świetnym otwarciu sezonu teraz będzie jeszcze lepiej. Okazja do przekonania się o tym będzie już za chwilę, bo 10 maja startuję w Bieszczadach w UltraBiesie. Czeka mnie tam dystans troszkę krótszy, bo około 33 kilometry, ale taktyka będzie podobna. Biec swoje, czekać na zmęczenie i zobaczymy, co z tego wyniknie.

A za rok pewnie do zobaczenia w Szczawnicy…

fot. Hanna Wieczorek (https://www.instagram.com/wieczorkowa_pora)

Zdjęcia:
Paweł Bernas (zdjęcie główne) – https://www.instagram.com/pawelbernas.fotografia
Dariusz Boroń – https://www.instagram.com/dariuszboron.gorywbiegu
Dominika Rakszewska – https://www.instagram.com/dominika.rakszewska.photo
Hanna Wieczorek – https://www.instagram.com/wieczorkowa_pora

Awatar Jakub Tesluk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *