Śmierć w Pieninach – Żwawe Wierchy (Pieniny Ultra Trail) 2023

Śmierć w Pieninach – Żwawe Wierchy (Pieniny Ultra Trail) 2023

Tydzień temu wystartowałem w biegu na 33 kilometry, który odbywał się w ramach Pieniny Ultra Trail. Bieg ten nazywa się Żwawe Wierchy i niestety żwawy to był tylko początek. Dawno mnie żaden bieg tak nie przemielił. Zostałem pożarty i wypluty.

Moje założenia były następujące: fajnie byłoby skończyć w TOP 15 i pobiec jak najbliżej 3 godzin. Plan był taki, żeby przetrwać pierwsze 14 kilometrów (gdzie była większość przewyższeń), a następnie na kolejnych 7 km (gdzie dominowały zbiegi) nadgonić stratę, bo zwykle udawało mi się doganiać na zbiegach ludzi, którzy mi uciekali na podbiegach.

14 kilometrów poszło nadspodziewanie dobrze. Biegłem w okolicy 3-5. miejsca i czułem się dobrze. Średnie tempo miałem niewiele ponad 6 minut na kilometr. Przed punktem na 14. km skoczyłem na szybkie sikanko w krzaki, bo pęcherz był pełny w sumie od początku. W trakcie kontemplacji przyrody i ulegania piramidzie Masłowa wyprzedziło mnie dwóch typków, ale plan był taki, żeby na zbiegach ich dopaść. Pomimo dobrego samopoczucia, miałem jedno zmartwienie – nie czułem się dzisiaj najlepiej żołądkowo. Miałem kilka myśli, czy nie spróbować skoczyć w krzaki, żeby sobie ulżyć, ale zrezygnowałem z tego. Do tego powoli pojawiała się coraz większa kolka. Trochę się obawiałem, że będzie mi to wszystko przeszkadzać przy zbieganiu.

Punkt żywieniowy w okolicach 14. kilometra minąłem bez zatrzymywania i ruszyłem w dół. W okolicach 17-18. kilometra zaczęły się problemy – kolka coraz bardziej narastała, w żołądku się kiełbasiło, a do tego dochodził zjazd energetyczny – wyścig trwał już prawie dwie godziny.

Niestety zbieganie wzmagało te objawy i nie umiałem nadać odpowiedniego tempa. W rezultacie na odcinku, na którym miałem zyskiwać traciłem i byłem raz po raz wyprzedzany. To było dosyć przykre uczucie. Moim największym problemem był zjazd energetyczny, a ściśnięty żołądek uniemożliwiał wzięcie kolejnych żeli. Miałem poczucie, że powoli kończę ściganie się z innymi biegaczami, a rozpoczyna się walka o dotarcie do mety.

Trochę rozbity psychicznie dotarłem do dwudziestego trzeciego kilometra, gdzie okazało się, że trzeba przeciąć kilkumetrowy potok. Gdy po wyjściu z wody moje przemoczone buty zaczęły człapać o asfalt, miałem wrażenie, że wybijają rytm marszu pogrzebowego. Wtedy też dotarło do mnie już ostatecznie, że celem na ten bieg jest po prostu ukończenie. Na szczęście nie myślałem już wtedy racjonalnie i w pełni trzeźwo, bo gdyby tak było, to tamten etap był najlepszy na zejście z trasy i dopisanie do mojego nazwiska DNF (did not finish). Do mety miałem jakieś 6-7 kilometrów asfaltem. Ale nie myślałem trzeźwo. Ruszyłem więc pod górę, tak jak prowadziła trasa. A przynajmniej tak mi się wydawało.

Po kilkuset metrach okazało się bowiem, że za wcześnie skręciłem i owszem dotrę tam, gdzie powinienem, ale przy okazji nadłożę trochę drogi. Nie było tego dużo, bo maksymalnie jakieś 300 metrów, ale w obecnej kondycji psychofizycznej chciałem usiąść i się rozpłakać. Problem był taki, że takie rozwiązanie nie przybliży mnie do mety. A ja już bardzo chciałem być na mecie. Ruszyłem więc dalej.

Kilometry nr 24 i 25 to było dogorywanie na podejściu i całkowity brak energii. Ale w sumie nie ma co się dziwić. Wysiłek trwał już niemal dwie i pół godziny, a przede mną jeszcze prawie 10 kilometrów po górach xD Myślałem, że umrę (a raczej – miałem nadzieję, że umrę). Nie mogłem się doczekać punktu odżywczego przy schronisku pod Durbaszką. Gdy w końcu tam dotarłem, nażarłem się pomarańczy, zjadłem kostkę czekolady i ruszyłem dalej. Po kilkudziesięciu metrach uklęknąłem na trawie na kilkanaście sekund i próbowałem wykrzesać z siebie resztkę energii. Ten kilometr pokonałem w dwanaście minut i trzydzieści dziewięć sekund xD Gdyby nie to, że i tak musiałem dotrzeć do Szczawnicy, to zszedłbym z trasy.

Ostatnie 8 kilometrów to był marszobieg i podziwianie widoków. Próbowałem się jak najczęściej zmuszać do truchtu, ale jechałem już na oparach. Do braku energii dołączyło zmęczenie mięśniowe. No ogólnie nie było łatwo.

Niecałe 34 kilometry i 1600 metrów przewyższeń pokonałem w 3 godziny i 37 minut. Zająłem 38. miejsce. Był to mój najdłuższy start od czasu mojego pierwszego maratonu, który się odbył 6 lat temu.

Żwawe Wierchy były dla mnie katorgą, ale były też świetną lekcją. Start ten miał być trochę papierkiem lakmusowym na początku współpracy z trenerem i tę funkcję spełnił doskonale. Pokazały że nie jestem w stanie bez treningu pod góry pokonać szybko tak długiej trasy. Głównym startem w pierwszej połowie tego roku jest Golden Mountains Trail w Lądku (33 km) i po Pieninach zacząłem się zastanawiać, czy nie przepisać się na krótszy dystans. Jednak po rozmowie z trenerem i po schłodzeniu głowy, doszliśmy do wniosku, że do Lądka zostały prawie trzy miesiące, więc damy radę się przygotować pod wysiłek okołomaratoński.

Punkt wyjścia znamy, pozostaje nam robić robotę z Andrzej Witek – Szybciej

Abstrahując od fatalnego występu, to bardzo polecam Pieniny Ultra-Trail. Jeśli ktoś chciałby wystartować w biegu górskim, to tutaj znajdzie właściwie każdy możliwy dystans, a organizacja stoi na najwyższym poziomie. No i Pieniny 🫠

Ale wyjazd w Pieniny to nie tylko bieg, ale również czilerski weekend spędzony z Hanna Wieczorek oraz Bielewicz Aleksandra. I to towarzystwo bez wątpienia osłodziło gorycz kiepskiego biegu. Dlatego też z tego miejsca dziękuję za to wsparcie (i liczę na dalsze xD)!

A już za chwilę Jubileuszowy 10. Żorski Bieg Ogniowy😎

Awatar Jakub Tesluk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *