Witam! Najwyższy czas powrócić do pisania relacji z biegów, bo zbyt często ludzie mnie pytają, czy jeszcze biegam. Otóż biegam i trenuję (nawet chyba całkiem solidnie…). Co prawda druga część tego roku nie potoczyła się po naszej (mojej i trenera) myśli, bo nie wystartowaliśmy na Dolnośląskim Festiwalu Biegów Górskich. To nieszczęście spowodowane było upadkiem i porządnie potłuczonymi żebrami na Półmaratonie w Górach Stołowych.
Zatem pozostało skupienie się na jesiennym starcie, chociaż trzytygodniowe roztrenowanie w lipcu mocno nam pokomplikowało przygotowania. Ponadto do maratonu, bo to maraton ma być głównym startem, zostało stosunkowo niewiele czasu – ok. 12 tygodni (najbardziej standardowy okres przygotowawczy do takiego dystansu to jakieś 20 tygodni).
No, to tyle tytułem wstępu. Mam nadzieję, że udało mi się w sposób wyczerpujący opisać ostatnie kilka miesięcy treningów. Obecnie jestem w końcówce przygotowań do maratonu (który już w najbliższą niedzielę). A końcówka treningów do maratonu to zwykle start w półmaratonie. Po co? To świetny sposób na przetarcie się przed biegiem docelowym, a ponadto jest to doskonały test formy. Zatem na 3 tygodnie przed maratonem wystartowałem na dystansie o połowę krótszym. Wszystko to wydarzyło się 1 października.
Przed startem ustaliliśmy z trenerem, że idziemy na całość i spróbujemy poprawić życiówkę (czas – 1:14:06, tempo – 3:29 min/km). Jako, że do odważnych świat należy, to postanowiliśmy celować w tempo 3:25 min/km (1:12:05).
Po szybkiej rozgrzewce (odnotowuję to tutaj, gdyż nieczęsto się ona wydarza), ruszyłem razem z czołówką i trzymałem się jej przez pierwsze sześć kilometrów. Tempo było nieco szybsze niż zakładałem (3:21-3:23/km) i obawiałem się zbyt szybkiej odcinki. Puściłem więc chłopaków, a sam nieco zwolniłem, trzymając się tempa w okolicach około 3:30/km.
Niestety w okolicach jedenastego kilometra zacząłem odczuwać bombę i to była zła wiadomość. Bomba i zjazd pojawia się bardzo często na biegu i jest to jak najbardziej spodziewana trudność, jednak tym razem przyszła zbyt szybko. Nie był to klasyczny zjazd energetyczny, ale czułem, że moje nogi są bardzo ciężkie. Każdy krok wymagał ode mnie włożenia troszkę więcej energii niż zwykle. To nie był dobry znak w połowie dystansu. Zatem rozpoczął się festiwal zwalniania.
Najpierw kilka kilometrów przebiegłem w tempie 3:35/km, a potem niestety do głosu doszły problemy żołądkowe. Od rana nie czułem się najlepiej pod tym względem, ale to u mnie częste przed biegiem – tak się u mnie po prostu objawia stres. Zwykle po starcie tarmoszenie w żołądku ustaje, jednak tym razem towarzyszyło mi cały czas, a nasiliło się w okolicach piętnastego kilometra. Dlatego też ponownie musiałem zweryfikować tempo i już do końca trzymałem się rejonów 3:50/km. Wisienką na torcie cierpienia był słynny podbieg pod wieżę telewizyjną, który jest zmorą wszystkich ludzi biegnących w Silesia Marathon.
Bieg ukończyłem z czasem 1:16:03. Dużo poniżej oczekiwań i ponad 2 minuty wolniej od życiówki. Rok temu w Warszawie zaryzykowałem i poprawiłem życiówkę o 3 minuty. Tym razem się nie udało. Bywa. Jest to bez wątpienia porażka, ale porażka, która bardziej motywuje do dalszej pracy niż demotywuje.
Pomimo gorszego czasu, to jednak warto wspomnieć, że to był mój najlepszy duży bieg pod względem zajętego miejsca. Dobiegłem jako siódmy (i trzeci w kategorii wiekowej) w rywalizacji, w której wystartowało ponad 3000 osób, więc jest to bez wątpienia sukces godny odnotowania!
Z tego miejsca należą się też podziękowania Hani za opiekę okołostartową, bez której bezsprzecznie byłoby trudniej. A ja wkraczam w ostatni tydzień przed maratonem.
Z fartem!
Dodaj komentarz