Cóż, dzisiaj biegnę na 5 kilometrów (11. Żorski Bieg Ogniowy), a ja jeszcze nie wrzuciłem podsumowania Żwawych Wierchów, które odbyły się 3 tygodnie temu. Jest to bez wątpienia hańba, ale spróbuję ją niniejszym zmyć. Zapraszam zatem na podróż do przeszłości sprzed kilkunastu dni!
Do Szczawnicy pojechałem głównie po to, aby ponownie pokonać trzydziesto trzykilometrową trasę i rozprawić się z zeszłoroczną porażką. Start w Pieniny Ultra-Trail był też dobrym wyznacznikiem tego, jak idzie nam robota z Andrzej Witek – Szybciej, bo to właśnie Żwawe Wierchy 2023 wypadły na samym początku naszej (już rocznej) przygody. Oczywiście w bieganiu najlepszym sposobem na ocenienie postępu jest czas, natomiast równie istotnym aspektem jest ogólne samopoczucie w czasie zawodów. Czym innym jest komfortowy półmaraton w półtorej godziny, a czym innym jest ten sam półmaraton, w tym samym czasie, ale po walce. Dlatego też najistotniejszy dla mnie był postęp pod kątem samopoczucia przy zbliżonej intensywności. Jeśli udałoby się poprawić czas z zeszłego roku (03:37:32) to będzie wspaniale, ale najważniejsze było to, jak się będę czuł w trakcie biegu.

Pierwsze dwa kilometry trasy to właściwie płaski bieg po asfalcie, więc można dać się ponieść. Tym razem starałem się tego pilnować i biec swoje, więc ruszyłem spokojniej. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo gdy analizowałem tempa po starcie, wyszło na to, że pierwsze dwa kilometry pokonałem o cztery sekundy szybciej niż w zeszłym roku. Jednakże odczucia były całkowicie inne. Biegło mi się znacznie lżej.
Gdy patrzy się na profil wysokościowy, to trasę Żwawych Wierchów można podzielić na cztery etapy – pierwsze 12 kilometrów, kiedy to pokonuje się większość przewyższeń w górę. Kolejne 10,5 kilometra, kiedy po dwuipółkilometrowym wypłaszczeniu zbiegamy w dół do Jaworek. Kolejny etap to około 3-kilometrowe ponowne zdobywanie wysokości aż do schroniska pod Durbaszką. A ostatnia część to końcowe 9 kilometrów do mety – moim zdaniem najpaskudniejszy fragment trasy, bo na profilu wygląda, że będziemy, mniej lub bardziej, spokojnie zbiegać do Szczawnicy, ale niestety trasa kryje tam sporo niespodzianek.
Ale nie uprzedzajmy faktów! Jesteśmy na pierwszym etapie i spokojnie łykamy wysokość, żeby dotrzeć na troszkę ponad 1100 m n.p.m. Istotne dla mnie było to, żeby było to właśnie spokojne łykanie wysokości, żeby się z nikim nie ścigać i cały czas konsekwentnie podbiegać krótkim krokiem we własnym tempie. I właśnie tak mi minął ten fragment. Był szalenie nudny, a przy tym wspaniały. Biegłem na bardzo dużym luzie, co 30 minut wciągałem żel i co jakiś czas brałem kilka łyków izotoniku. Miałem poczucie, że mogę tak biec w nieskończoność. Kilkukrotnie w trakcie dreptania miałem poczucie, że może biegnę zbyt lekko, ale wtedy powtarzałem sobie słowa @Witek – w biegu górskim ma mnie męczyć czas wysiłku, a nie intensywność. Cierpliwie więc oczekiwałem, aż to zmęczenie przyjdzie, robiąc swoje. W rezultacie osiągnięcie dwunastego kilometra zajęło mi o ponad minutę dłużej niż rok temu. Samopoczucie jednak było nieporównywalnie wyższe. No, za wyjątkiem kolki, która wsunęła się głęboko pod moje żebra po jakichś 20 minutach biegu. Jako, że pod względem żołądkowym/jelitowym kolka nie miała powodu, żeby w tym dniu wystąpić, doszedłem do wniosku, że może to sprawy oddechowe. Lekko zwolniłem i starałem się jak najbardziej uspokoić oddech. Kolka zniknęła bezpowrotnie po chwili.
Na pierwszym punkcie odżywczym (czternasty kilometr biegu) zrobiłem krótki pit stop. Uzupełniłem jeden softflask i opróżniłem pęcherz (czyli w sumie moja waga zachowała constans). Ruszyłem w dół w kierunku Jaworek.

Rok temu na tym zbiegu zaczęły się spore problemy. Trochę żołądkowe, trochę energetyczne, a trochę psychiczne. To był moment, gdy nastawiony byłem na wyprzedzanie ludzi, (bo znacznie lepiej czułem się na zbiegach) jednak moje ówczesne przygotowanie nie pozwoliło mi na to. To był powolny zjazd. Tym razem było inaczej. A poza tym w pełni świadomie starałem się zbiegać nieco ostrożniej. Powody tego były dwa – ryzyko nabicia mięśni (zbiegi są dla mięśni znacznie gorsze niż podbiegi) i ryzyko upadku, którego niestety nie udało się uniknąć. Wydarzyło się to w pierwszej połowie długiego zbiegu i jak zwykle było efektem rozkojarzenia się. W jednej chwili rozmyślałem, co powiem Hani, gdy spotkamy się na dwudziestym trzecim kilometrze (chciałem wtedy przekazać, że idzie bardzo luźno i zaraz się zacznę rozpędzać – wykrakałem), by za chwilę się potknąć, zrobić fikołka przez prawe ramię i płynnie przejść do ponownego biegu obijając sobie kolejno: bark, kolano i stopę. Po upadkach pierwsza myśl zwykle jest podobna – jeżu, boli tak, że nie umiem chodzić nawet. Ale jak to do tej pory zawsze bywało – lekkie rozbieganie pomogło zapomnieć o bólu. Tak jak pierwszy etap biegu był w otoczeniu licznych biegaczy (trasy różnych biegów nakładały się na siebie), tak zbieg do Jaworek upłynął w samotności. Poza wywrotką obyło się bez większych przygód.
Na dole, w Jaworkach miałem przyjemność zobaczyć się z Hanią, a także dać jej szybkiego buziaka. Po czym ruszyłem na przedostatni etap biegu – trzykilometrowy podbieg do schroniska pod Durbaszką – na którym zacząłem już zdecydowanie zyskiwać czas względem zeszłego roku. W 2023 umierałem na tym podejściu i marzyłem o czekającym na górze punkcie odżywczym. Teraz udało się to wszystko wbiec, a sam punk odżywczy ominąłem, bo miałem jeszcze wystarczające zapasy, a kilkanaście sekund przede mną był rywal, który mi odjechał na zbiegu do Jaworek.
Za Durbaszką rozpoczął się ostatni etap i największe wyzwanie, które jeszcze sobie sam utrudniłem, ograniczając przyjmowaną liczbę żeli. Miałem przeczucie, że powinienem na takim poziomie energetycznych dojechać do mety, a nie chciałem sobie zapchać żołądka. Myślę, że to był błąd i powinienem był kontynuować założoną strategię przyjmowania jednego żelu co około 30 minut. Ostatnie 9 kilometrów to bardzo powolne tracenie wysokości w kierunku mety, ale po drodze jest kilka „hopek”, które wymagają wbiegnięcia na niewielką górkę, żeby zaraz z niej zbiec. To jest coś, co mocno wytrąca z rytmu biegowego, a do tego szalenie męczy (szczególnie pod koniec wyścigu). Oprócz rzeczonych hopek można spotkać takie atrakcje, jak niemalże pionowa ściana albo zejście uzbrojone w łańcuch. Generalnie dramat. Czując się coraz bardziej zmęczonym (i przy okazji będąc wymijanym przez uczestników Mistrzostw Polski na krótszych dystansach) dotarłem do końcowego zbiegu, który jest równie paskudny, co poprzednie kilometry. Przeraźliwie błotnisty i kamienisty brrr.
Do mety udało się dotrzeć w czasie 03:03:03, czyli poprawiłem go o ponad 30 minut. Zająłem 10. miejsce na 631 osób. Jestem zadowolony.
Prawda jest taka, że wszystko dookoła tego biegu zagrało, jak trzeba. Wieczorna pizza i poranne naleśniki ułożyły się w żołądku tak, jak powinny. Pogoda była świetna. W miarę się wyspałem. A przede wszystkim – odwaliliśmy z Andrzejem przez rok kawał solidnej roboty na treningach. I to właśnie Andrzej jest pierwszą osobą, której muszę podziękować, a drugą jest oczywiście Haneczka, która towarzyszyła mi w przygotowaniach do tego biegu od samego początku. Przez tygodnie znosiła moje różnorakie humory, przed wycieczkami biegowymi smażyła mi naleśniki, a na koniec akompaniowała mi w samej Szczawnicy. Dzięki
Dodaj komentarz