Po życiówkę w Warszawie cz. 2 – Nocny Półmaraton Praski 2022

Po życiówkę w Warszawie cz. 2 – Nocny Półmaraton Praski 2022

Zbliżający się moment startu zawsze sprawia, że w organizmie coraz gęściej kłębią się różne emocje i hormony. W chwili wystrzału startera, ich stężenie osiąga szczyt i doprowadza do eksplozji. Efektem tego jest to, że przez kilkadziesiąt sekund zapomina się o planach na ten start i razem z tłumem rusza się w szaleńczy bieg nie zważając na tempo.

Po kilku chwilach sytuacja zwykle nieco się stabilizuje, tłum przerzedza. Wtedy też pozwoliłem sobie założyć słuchawki na uszy. Uznałem, że skoro ten bieg jest na zaliczenie, to przebiegnijmy to po emerycku – w takt muzyki. Pierwszy kilometr minąłem w 3 minuty i 25 sekund. Trochę za szybko, ale mieściło się to granicach błędu, który sobie założyłem. Rozglądając się dookoła dojrzałem przede mną dwóch biegaczy, którzy biegli w miarę równo po 3:30. Idealnie. Dokleiłem do koleżków z nadzieją, że uda mi się z nimi przewieźć jak najdłużej.

3:32, 3:29, 3:31, 3:31 – w takim czasie pokonywałem kolejne kilometry. Wszystko szło idealnie – przyjemny chłodek smagał moje ciało, kilometry mijały same. 3:32, 3:29. Siedem kilometrów minęło, jak z bicza strzelił. W głowie powoli rozpoczynały się powoli kalkulacje. Początkowo byłem przekonany, że 10 kilometrów uciągnę w tym tempie bez problemu. Po przebiegnięciu siedmiu wiedziałem, że dam radę to tempo trzymać dłużej. Jak długo? Belzebub raczył wiedzieć. Na ósmym kilometrze pojawił się pierwszy problem-dylemat. Ziomeczki, za którymi biegłem zaczęli stopniowo zwalniać. Rzut oka na zegarek – 3:40 min/km. Za wolno, zdecydowanie za wolno. Może dopadł ich chwilowy kryzys? Przeczekać z nimi i biec dalej w grupie? A może przesadzili i zostanie z nimi oznacza stały spadek tempa? Wahałem się tylko przez ułamek sekundy. Włączyłem prawy kierunkowskaz (wiem, że wyprzedza się z lewej strony, ale po tamtej stronie mieli barierki), wyprzedziłem i ruszyłem sam.

3:29, 3:31, 3:25 i piknięcie zegarka. Rzut oka na zegarek – 10 kilometrów w 34:55. Biegłem jak w transie. To był dziwny stan. Mieszanka niepokoju z… pewnością. Tempo nie było zabójcze, ale nie byłem obiegany na nim i podświadomie wiedziałem, że w każdej chwili może przyjść półmaratońska ściana. Z drugiej strony, czułem się cały czas bardzo świeżo, jakbym dopiero rozpoczął ten bieg. Niepewność powoli odpływała z każdym kolejnym krokiem, a jej miejsce zajmowała ekscytacja. W słuchawkach chłopaki z Tuzzy jechali przez Amalfi Drive, a ja sunąłem ulicami południowej Pragi.

Tup, tup, tup – 3:24, 3:27 i do końca biegu zostało troszkę ponad 9 kilometrów. Za wcześnie na szacowanie czasu końcowego, ale zdecydowanie można było wyciągnąć wnioski. Byłem pewien, że uciągnę to przynajmniej przez 2 kolejne kilometry, a to ważne, bo czternasty kilometr jest pewną magiczną granicą. To dwie trzecie dystansu półmaratońskiego, czyli już bliżej niż dalej! A przynajmniej tak próbowałem sobie wmówić i ruszyłem w kierunku tej granicy licząc, że to, co przekraczam jest Rubikonem, a nie Styksem, z którego ktoś będzie musiał później wyłowić moje zwłoki (tutaj możecie sobie wstawić żart, że zawsze mogło być jeszcze gorzej i mogła to być Odra). 

Czternasty kilometr, piknięcie zegarka i 3:34 na tarczy. Wolniej niż ostatnie kilometry, ale nie miałem wrażenia, że zwolniłem. Czułem się cały czas tak samo dobrze, ale w ramach środków zapobiegawczych na słuchawkach pojawiła się zipskładowa Burza, która towarzyszyła mi już do końca biegu.

Kolejnym ważną liczbą w półmaratonie jest 18. Wiedziałem, że jeśli dociągnę do osiemnastego kilometra, to tylko jakaś istna katastrofa (no nie wiem, pandemia, wojna, susza czy inne tego typu rzadko spotykane wydarzenia) może odebrać mi dobry rezultat. Do tej osiemnastki dobiegłem pokonując kolejne kilometry po 3:30, 3:27, 3:31 i 3:31.

Do tej pory podchodziłem do tego biegu z pewnym pobłażaniem. Biegnę sobie, słucham muzyczki i czekam, aż mnie zetnie. Zakładałem, że dobiegnę do dziesiątego kilometra, jak dobrze pójdzie to może i piętnastego, ale z czasem będę zwalniał. A fakty były takie, że po przebiegnięciu 18 kilometrów z 21 czułem się cały czas świeżo. Gdzieś tam w głębi moich jelit powoli zaczynałem odczuwać dyskomfort związany ze zjedzonym wcześniej posiłkiem. Lekko mnie niepokoił, ale był bardzo odległy. Wiedziałem, że jestem w stanie go ujarzmić na 3 kilometry. Biorąc pod uwagę świeżość towarzyszącą mi, należało w końcu zmienić podejście do tego startu. To nie żadne emeryckie bieganie, ale na 99% życiówka. Na zegarku wyświetlała się 1 godzina i niecałe 3 minuty. Nawet katastrofalne zwolnienie do 4 minut na kilometr sprawi, że solidnie poprawię życiówkę, a niemożliwe zwolnienie do 5 min/km będzie oznaczało otarcie się o życiówkę, co przed biegiem brałbym w ciemno. Więc bez względu na to, co się wydarzy przez najbliższe 3200 metrów, będzie git.

Nia patrzyłem już raczej na zegarek, pozwoliłem mojemu organizmowi dyktować tempo. 3:34, 3:33 i dwadzieścia kilometrów za mną. Stoper wskazywał troszkę ponad godzinę i dziesięć minut. Ujrzałem przede mną rozciągniętą trójkę biegaczy, ruszyłem więc w pogoni z nimi cały czas niedowierzając, że mam jeszcze siły na finisz. Wyprzedziłem rzeczoną trójkę, a ostatni pełny kilometr okazał się najszybszym z całego biegu. Pokonałem go w 3:21, a metę przeciąłem, gdy zegar skazywał 1:14:09. Życiówkę poprawiłem o niemal 3 minuty, w biegu, który miał być na zaliczenie.

Jeśli miałbym opisać moje emocje bezpośrednio po starcie, to chyba najtrafniejsze byłoby zdziwienie i oszołomienie (o ile to w ogóle są nazwy emocji). Autentycznie byłem zdziwiony, że nabiegałem taki wynik. Jak do tego doszło? Mam pewne teorie, którymi podzielę się w trzeciej i ostatniej części tej trylogii.

Z fartem!

Awatar Jakub Tesluk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *